niedziela, 29 grudnia 2013

Recenzyjnie: Reggaenerator Shark'a'taak - Rec. In Progress

Jak można mówić o solowym debiucie kogoś kto gra muzykę od 25 lat? A od 10 lat tworzy najbardziej znane trio wokalne polskiego reggae? No jakoś tak trudno. Ale kiedy gra się coś innego niż grało się dotychczas można się pokusić o nazwanie tego czymś nowym, świeżym. Tak więc Reggaenerator nagrał coś świeżego. Czego nie grał jeszcze wcześniej.

Kojarzycie Skindred? Takie pomieszanie metalu, punka, dancehallu i odrobiny elektroniki. Właśnie do tego zespołu najbardziej nawiązuje projekt wokalisty Vavamuffin. Są jeszcze fascynacje rap-metalowym Body Count, podobno też była tu Nirvana chociaż mi tu bardziej pachnie Beastie Boysami.
Chłopaki z Shark’a’taak się postarali. Płyta muzycznie jest na bardzo wysokim poziomie. Jest skocznie, z bardzo fajnymi, soczystymi riffami. Są kawałki bardziej hip-rockowe takie jak na przykład właśnie „Shark’a’ttak”, czy „Tommy Bad Gun”, rockowo-dancehallowe jak świetne „Saskerland” ze świetną harmonijką we wstępie, poprzez już cięższy klimat „Nie ma przebacz” , bardzo skoczne „Pretty Cool” czy punkowe „One Level Up”, kończąc na całkowicie regałowym „Olives’n’wine”. Sekcja rytmiczna pracuje bardzo mocno i dokładnie, wszystko jest świetnie wyprodukowane, czuć każde uderzenie perkusji i pociągnięcie struny basu. Kawał dobrej roboty.

Wokalowo i tekstowo jest tak jak przyzwyczaił nas Reggaenerator. Poprzeczka jest wysoko zawieszona, według mnie jest on jednym z najlepszych dancehallowych nawijaczy w kraju, wychodzi mu też bardzo dobrze nawijanie po angielsku, a z tym w Polsce jest w ogóle problem. Tekstowo jest fajnie. Bardzo lubię kawałek o Saskiej Kępie, ciekawe jest też „8 sekund”, dzięki której przyjrzałem się bliżej historii Mike’a Tysona. Historia o Tommym też jest fajna, ale moim faworytem jest dalej jednak jest genialne „Serce Beyonce”. Dawno nie słyszałem takiego fajnego kawałka w sumie o wszystkim. Jestem na tak.


Nie ukrywam tego, że za pierwszym odsłuchem odbiłem się od tej płyty. Może dlatego, że obiecywałem sobie za dużo. Chciałem by to był drugi Skindred tylko, że po polsku. Jednak stwierdziłem, że skoro już mam koszulkę zespołu, mam płytę, to tak łatwo się nie poddam. I płyta się pięknie rozwijała za każdym odsłuchem. Ja złagodziłem moje wymagania a ona zaczęła oddawać swoją moc. Bardzo fajna, pozytywna muza, dobra na zimowe wieczory, jako pewien przerywnik od klimatów reggae, bo czasem trzeba się trochę przebudzić. Dziękuję Sharkom za to!

poniedziałek, 11 listopada 2013

Koncertowe osobliwości

Co pójdę na koncert to przyglądam się ludziom i tak się zastanawiam jak bardzo różni ludzie słuchają jednego konkretnego wykonawcy. Jak bywałem na koncertach popularnych zespołów punkowych to można było spotkać dystyngowanych panów w koszulach i dżinsach obok ich dzieci które wierzą w to, że irokez i pieszczocha robią z Ciebie panczaka, albo panie w krótkich spódniczkach i kozakach które na pierwszy rzut oka nie wiadomo zupełnie co tam robią. Ale były i świetnie znały teksty. I tak im się te parę lat przyglądając doszedłem do pewnego podziału tych ludzi na kategorie.

1. Fangirls

To raczej spotykane na koncertach zespołów z bardzo wyrazistym wokalistą pretendującym do bycia bożyszczem seksualnym i dostającym majtkami w głowę. To właśnie one nimi rzucają. Jeśli ktoś piszczy to właśnie fangirl. Najgłośniej krzyczy, ma jakieś kartki ze swoim idolem, do tego potrafi zemdleć. Stanie obok jest dość niebezpieczne bo można stracić słuch.

2. Mężczyzna swojej damy

Przyszedł ze swoją dziewczyną, nie po to by się bawić.On tylko przyszedł by patrzeć czy ktoś jej nie podrywa. Najczęściej stoi za nią. Czasem ją obejmuje w pasie. Czasem tylko stoi za nią i patrzy jak ona piszczy. Zdecydowanie wygląda jakby go nie było.

3. Człowiek-skała

Słuchacz muzyki, który wygląda tak, jakby go nie było w swoim ciele. Patrzy tylko na scenę. Nie śpiewa. Ma założone na piersiach ręce. Nawet jak wpadnie na niego tłum to zachowuje się jakby był z gumy. Odgina się i wraca do pierwotnej pozycji. Nic mu nie przeszkadza. Pal licho jak stoi z tyłu, nie przeszkadza wtedy tym skaczącym. Ale człowiek-skała pod sceną potrafi być irytujący.

4. Luźny tatuś

Zaobserwowany kiedyś na koncercie Pidżamy Porno. Jako przykładny ojciec wpychał swojego na oko 10-letniego syna regularnie do pogo. Chłopak poobijał się o ludzi i wracał jak bumerang. I tak mniej więcej co dwie-trzy minuty. Tatuś był trochę podobny do człowieka-skały ale jednak ruszał rękami by wepchnąć młodego do kotła pod sceną.

5. Pogo ponad wszystko!

Występują zawsze stadnie, na każdym koncertem gdzie ktoś ma gitarę i zagra coś trochę mocniej niż Sylwia Grzeszczak. Najśmieszniej wyglądają na koncertach reggae. Pogują nawet wtedy gdy muzyka im do rytmu nie pasuje. Nigdy nie są tym zrażeni. Pogo jest wartością nadrzędną. Ale są szanującą się nawzajem grupą i nikt w pogo zębów nie straci. Przynajmniej nie specjalnie.

6. Alkohol ponad wszystko!

Ludzie których jest wielu na koncertach i których nigdy nie rozumiałem i chyba nigdy nie zrozumiem. Człowiek który na koncercie PŁATNYM stawia sobie za cel wypicia takiej ilości alkoholu by mu było wszystko jedno wtedy co gra. Byleby można było się drzeć. Nie pamiętają tekstu. Koncertu też nie. Obijają się o wszystkich.Są dość irytujący zwłaszcza, że domagają się przebojów i są często oburzeni bardzo głośno, że go nie ma. Ale nie pamiętają tego na drugi dzień. Na swoje szczęście ale innych niestety nie. Może jakby pamiętali to by się zamknęli.

7. Stateczni ludzie

Kiedyś mało nie dostałem w głowę od takowego statecznego mężczyznę, bo miałem czelność bardzo delikatnie potrącić jego stateczną małżonkę. Bo się bawiłem. Bo skakałem przy piosence i jeszcze śpiewałem (dobra, za to mógł być zły no ale bez przesady!). Często są starsi od połowy publiki. A zachowują się jakby byli ich dziadkami. Za głośno im. I ta młodzież chamska.

Pewnie byłoby tych typów jeszcze trochę. Obserwacje są poczynione raczej z koncertów rockowych i reggae. Ale chętnie poczytam opinii tych, którzy na przykład odwiedzają koncerty metalowe albo hip-hopowe. Może tam są jeszcze lepsze freaki?

wtorek, 5 listopada 2013

Gdzie jest Riedel?

Odkąd pamiętam było tak, że jak z zespołu odchodził wokalista to sugerowano, że zespół musi zakończyć działalność. Nawet jeśli on był tylko wokalistą i nie miał wpływu na to, co było tworzone i był tylko odtwórcą to i tak zespół miał się rozpaść. Bo przecież to niemożliwe, przecież on tam był zawsze i nawet nie można pomyśleć by było inaczej, że jak ktoś może kalać twórczość kogoś tak cudownego itp. I tak za każdym razem kiedy ktoś przestaje się z kimś lubić, jednak niektórych zespołach przechodzi to bezboleśnie.

W Polsce to była przede wszystkim historia z Dżemem, gdy po śmierci Riedla zespół miał czelność zatrudnić nowego wokalistę. I teraz już drugiego. Czytając czasem komentarze na forach, mam wrażenie, że fanatyzm niektórych ludzi zżera od środka i wsysa im mózgi, kiedy wypisują , że nowy wokalista to gówno, że nie umie śpiewać tak jak Rysiek i w ogóle też powinien ćpać jeśli chce być autentyczny. Ręce opadają. Ostatnio też się tak zdarzyło, odszedł Rojek z Myslovitz i też był raban. Ale jakoś taki mniejszy. Tylko gadano, że mogliby zmienić nazwę. Ale i to ucichło. Muzycznie i Dżem bez Riedla i Myslovitz bez Rojka się bronią. To już tylko kwestia przywiązania fanów do wokalisty. I zwykle są przywiązani do nich najbardziej, zmiany muzyków w tle nie są tak spektakularne. Zmianą wokalisty można też rozpocząć nowy rozdział, stworzyć nową jakość. Albo zmienić wokalistę i nazwę. I wtedy już wszystko jest w porządku, przynajmniej dla przeciętnego słuchacza.

Ale pomyślmy o tym, że są takie zespoły w których nie ma żadnego muzyka z oryginalnego składu. I tak jak Sepultura bez braci Cavalera broni się umiarkowanie, tak na przykład Napalm Death funkcjonuje świetnie, mimo, że skład od początku zmienił się paręnaście razy, a Ci którzy stworzyli zespół nie grają tam od 30 lat.
Kto jest więc w zespole najważniejszy? Ten który pisze piosenki? Ten który jest najbardziej zwrócony do publiczności? Śpiewa? Gra na gitarze najpiękniejsze solo?A może każdy z nich jest tym najważniejszym? Przecież  każdy z nich tworzy jakąś część tego, co można nazwać tożsamością muzyczną zespołu. A co z boysbandami i girlsbandami? Czy zmiana wszystkich osób w składzie nie sprawia, że jest to coś innego?
W tym przypadku uważam, że to jeden diabeł. Zwykle w tych bandach osoby są na tyle niewyraziste, że standardowy odbiorca może nie zauważyć różnicy. A fani takich zespołów albo się pogodzą albo nie. I tak z nich nie ma największych pieniędzy.

Uważam, że wszystko w tej sytuacji zależy. Tak jak widzę Dżem z nowym wokalistą bo nie pamiętam innej koncepcji, byłem za mały by pamiętać Riedla, Myslovitz ma teraz wokalistę lepszego, chociaż mniej charakterystycznego, ale Sepultura jest straszna. Mogliby zmienić nazwę, mieć jaja jak chłopaki z Rage Against The Machine. Obyło się bez procesów, ale nie wszystkim się to udaje. Spójrzmy chociażby na rozpad zespołu KAT czy rozkład zespołu Queensryche na dwie rywalizujące grupy.

Kochamy zespoły, potem je nienawidzimy gdy zmienią wokalistę, do tego bardzo nie lubimy czyichkolwiek coverów. Każdy fan tak ma, oglądając chociażby sprawę Kaczmarskiego na modłę Habakuka i Strachów. Ilość jadu wylewającego się w komentarzach mnie przerażało. Ale nie można się dziwić. W końcu lubimy tylko te piosenki, które znamy. Chociaż niektóre covery przecież bardziej trafiąją do nowych odbiorców. Często nawet znamy lepiej cover niż oryginał. Albo cover jest lepszy od oryginału. Albo przynajmniej pozwala spojrzeć na piosenkę jakoś inaczej. A fanatyków na stos posłać, tam się sami spalą w swoim zacietrzewieniu. Ale mogą się też ugasić przez pianę toczoną z pysków

Wierzę w otwartość ludzką i to, że przestaną gnębić coverowców. I zostawią tych, którzy mają to szczęćcie i nieszczęście w jednym, że muszą zastępować legendy.
.

sobota, 2 listopada 2013

Bo czemu pop nie tańczy?

Od dłuższego czasu ma problem z polskim popem. Jest dla mnie strasznie smętny. Czemu nie potrafimy tworzyć muzyki popularnej do tańczenia, która nie będzie ocierać się o kicz, nie będzie to łupanka z przedawkowaniem elektroniki i po angielsku i będzie się dało do tego prawdziwie bawić? Bo według mnie taki powinien być pop. Do dziś wolę włączyć sobie Just 5 niż słuchać Sylwii Grzeszczak. Oni może nie byli oryginalni ale wchodziło to do głowy i rozpalało parkiety na dyskotekach w podstawówkach. A teraz?

Gdzie człowiek nie pójdzie to puszczają tylko to co zagraniczne. Jest mi z tym strasznie smutno.Okazuje się też, bo właśnie dojrzałem piosenkę Roberta M i Matheo, która króluje na Esce, że jak Polak coś tworzy, to nie może stworzyć tego z Polakami bo nie wyjdzie. Lepiej wziąć jakąś nieznaną dwójkę na którą na pewno ich stać i dokupić zwrotkę Akona. Nawet nie chciało mu się przyturlać się na teledysk.
Ogarnia mnie żenada i poczucie beznadziejności. Uważam, że nie jesteśmy na tyle słabym muzycznie narodem, byśmy nie umieli tworzyć naprawdę dobrej muzyki popowej. Ale ja wciąż czekam na polską Britney Spears albo Christinę Aguilerę albo Katy Perry. Pewne rokowania daje Ewa Farna, ale ona do końca nasza nie jest, zresztą raczej nagrywa z Czechami a nie z Polakami. Co z tym popem? Fajną i  obiecującą płytę nagrała Chylińska, oczywiście została odsądzona od czci i wiary za woltę stylistyczną, którą poczyniła.  Ja jednak uważam, że to był kawał fajnej muzyki .Próbuję teraz z pamięci wymienić kogoś, kto tak fajnie właśnie popowo grał w ostatnich latach.Wcześniej było Blue Cafe, ale od zmiany wokalistki już zupełnie ich nie trawię. Stachursky jest zbyt toporny, chociaż jak słyszę czasem jego piosenki w klimatach "Dosko" to momentalnie zaczynam mieć szaleńczy uśmiech na wargach - polecam tą piosenkę wszystkim, jeden z najpiękniejszych songów jakie słyszałem w życiu :P

Jesteśmy smutni i nudni. Piosenka o księżniczce doprowadziła mnie do załamania nerwowego, myślałem, że z tym domem na piasku to już była ostateczność w osiąganiu tekstowej upiorności. Jednak się myliłem
Nie mogę słuchać polskiego popu. Uczepiłem się go strasznie, bo wiem, że jeszczw latach 80-tych czy 90-tych powstawało tej muzyki na dobrym, europejskim a nawet światowym poziomie dużo. Gdzieś się zgubiliśmy w tym wszystkim i nie możemy odnaleźć swojej drogi. Albo łupanka z kimś z zagranicy, albo smęty. Ja chcę potańczyć. Ja chcę pośpiewać i być pewnym znaczenia tego czego śpiewam. Przecież nie może być tak, że ostatnim szczytowym osiągnięciem polskiej muzyki rozrywkowej będzie zespół Weekend ze swoim przebojem o tańczeniu.
To się nie godzi. Zbyt dużo stworzyliśmy fajnych rzeczy, zbyt dużo zrobiliśmy dla swojej muzyki by teraz to zaprzepaścić.

Chcę nowego Nazara! Chcę nowego Just 5! Chcę polskich popowych div, które wiedzą jak stworzyć muzykę. Albo kogoś kto im powie jak mają wyglądać do tego by tworzyć przeboje. Przecież Polacy nie gęsi, swój pop mieć mogą. I podbijać inne rynki.
Albo niech ktoś zacznie promować Łąki Łan.

sobota, 26 października 2013

Plecy na jeża czyli emocje w muzyce

Jakie emocje może wywoływać muzyka? Radość, smutek, strach? Złość? Czy możemy wchłonąć emocje przekazywane przez autora piosenki? Czy te ciarki przechodzące po plecach to z przyjemności czy ze wstrząsu?

Pamiętam pierwsze prawdziwe muzyczne ciarki. Kiedy wsłuchałem się bardzo mocno w płytę Sigur Rosa "Agaetis Byrjun". Pamiętam jak wtedy czułem jak kręgosłup mi się wygina od tej muzyki a włosy na ręku stają dęba. Magia. Muzyka która wnikała w każdą cząstkę mojego ciała, wnikała do samego sedna duszy. Ale czułem to tylko jeden raz. Za pierwszym głębokim przesłuchaniem. Miałem wrażenie, że jak nie przestanę to się rozpadnę. Efekt był krótki, ale to było wstrząsające parędziesiąt minut.

Niedługo potem byłem też na koncercie Armii, trafił się on w okres mojej świeżej neofickiej fascynacji tym zespołem. Właśnie wyszła płyta nowa, mieli grać w Warszawie. Poszedłem tam sam. Z perspektywy czasu myślę, że tak było lepiej, bo mogłoby innym ludziom być wstyd. Darłem się. Płyta miała tydzień, a ja znałem wszystkie teksty. Została zagrana od początku do końca. Muzyka wdzierała się do mojej głowy jak czołg. Wyszedłem z dusznej sali tylko na chwilę by się napić. Koncert trwał 3 godziny. Zagrali wszystko co chciałem by zagrali. I wiele więcej, nawet to czego się nie spodziewałem. 3-krotne bisy dopełniły pełnię szczęścia. Dwa tygodnie chodziłem jakbym był naćpany.

Płyty potrafią też cieszyć, wzmacniać. Wiele razy śpiewałem sobie w głowie refreny z piosenek NDK albo uśmiechałem się gdy słuchałem pozytywnej wibracji Habakuka, Vavamuffin czy Akurat. Tańczenie w pokoju czy na ulicy nie było wtedy dla mnie niczym szczególnym. Chociaż ludzie dziwnie patrzyli.

Patrząc na to po paru latach można się zastanawiać, dlaczego tak muzyka wstrząsa. Przecież wielu muzyków tworzy ją zawodowo, bardziej jako rzemieślnicy niż artyści. Ale są i tacy którzy wylewają siebie na papier, płótno czy też na gitarę, bas, perkusję czy fortepian. Sprawiają, że czujemy to co siedzi w nich, przy okazji pobudzamy czasem tą część naszej duszy, która współgra z tymi emocjami. I wtedy płaczemy i za siebie i za niego. Nie lubię tego, gdy płyta jest smutna. Muzyka jest wtedy piękna, chyba najpiękniejsza jaka powstaje ale ciężko jest powstrzymać ją od tego, by nie rozdrapywała strupów na Twojej duszy.

Muzyka była zawsze dla mnie idealnym wyjściem do tego, by złe emocje odpłynęły. Czułem to, że gniew który jest zawarty w muzyce wnika we mnie i wypłukuje to, co siedzi w mojej krwi złego i niepotrzebnego. Oczyszczenie się za pomocą płyt Behemotha było przeze mnie kultywowane przez wiele lat. Potem przestałem, bo na dłuższą metę słuchanie muzyki której się nie rozumie jest bezsensu. Warczący bełkot utrudnia przeżywanie. A ja lubię wiedzieć co wokalista chce mi powiedzieć.

Dialog muzyk-odbiorca często jest zaburzony, bo artysta przecenia możliwości swojego odbiorcy. Dlatego często Ci najwięksi są rozumiani dopiero po latach, bo w końcu znajdzie się ktoś kto przetłumaczy to z języka artysty na język ludu. I wtedy już można stworzyć legendę.

A wy odnaleźliście już wspólny język ze swoim idolem?


wtorek, 22 października 2013

Radio czy nie radio?

Nie słucham radia. Ludzie mówią czasem,że szkoda, że warto, że tracę, że ucieka mi dużo muzyki. Moim zdaniem teraz większość muzyki jest promowana w internecie. Czy radio jako promotor muzyki ma jeszcze sens? Według mnie umiarkowany,  ale jestem w stanie zrozumieć tych, którzy zasłuchują się w codzienne audycje. Tylko co z  misją nakręcania trendów w muzyce? Kiedyś wszyscy chcieli być puszczani w Trójce. Albo w Radiostacji. Albo w  Bisce. Może teraz też jest to dla niektórych ambicja, ale według mnie prestiż radia spadł drastycznie. Co więc z listami przebojów? Patrząc ogólnie, to właściwie eterze listy przebojów jeszcze jako tako funkcjonują. Tylko jak to się ma do polskiego rynku muzycznego i sprzedawalności muzyki?

Obserwując listę OLiS-u, a także różne listy bestsellerów w sklepach,  można odnieść wrażenie, że radio nakręca muzykę, która się nie sprzedaje. Radio promuje przebój, tylko przebój nie jest wymiernym czynnikiem tego, czy cała płyta się sprzeda. W Polsce nie funkcjonuje sprzedaż singli.  Czemu więc ma służyć lista przebojów w radiu? Temu, żeby było wiadomo co jest popularne? Co warto ściągnąć?  Czy temu, by ludzie wiedzieli czego słuchają inni ludzie? Zastanawiam się nad tym, bo wiadomo, że we współczesnych czasach najwięcej zarabia się w muzyce na koncertach.Zespół jest od tego by grał na żywo, bo słuchanie czegoś nagranego to jednak co innego, niż wczuwanie się w występ. Przebój jest więc po to, by nakręcać publikę by Cię słuchała. Jednak co wtedy, gdy Twoja piosenka to efekt walki sztabu producentów, mikserów, masteringowców i innych magików? Może okazać się, że lepiej nie występować z tym na żywo. Na co komu wtedy ten przebój?

Radio jest dla mnie w dużej mierze pewną pamiątką dawnych dni. Nie uważam jednak, żeby było niezbędne do rozwoju muzyki czy jakiegokolwiek innego medium. Internet zeżarł  już większość miejsca na rynku, teraz ludzie prędzej dowiedzą się o czymś nowym z twittera niż z radia. Gdzie znaleźć pomysł na radio w tym wszystkim? Może, wzorem Polskiego Radia "Czwórka", przejść do telewizji? Albo zacząć nadawać razem z dźwiękiem i obrazem w internecie? Czy jest to jakaś szansa dla radia? Dużo pytań, mało odpowiedzi, nie wiemy przecież, jaki pomysł mają na radio ich twórcy. A tylu muzycznych znawców internet powinien pomieścić.

Co Wy sądzicie o radiu? Relikt przeszłości czy dalej wspaniała rzecz, która może rozwijać się i być konkurencją dla portali społecznościowo-muzycznych, blogów i Youtube?

piątek, 18 października 2013

Kupuję nową płytę

Szukanie. Każdy z nas czegoś szuka, a to szczęścia,  a to sukcesu, a to miłości albo pieniędzy. Bo podobno gonienie króliczka jest największą ludzką przyjemnością. Polemizować z tym można, ale nie o to mi chodzi. Bardziej chcę wam poopowiadać jak to jest z moim szukaniem muzyki. Bo przecież nie jest tak, że człowiek od razu wie co lubi. Czasem nawet można się bardzo zdziwić.

Opiszę wam teraz najczęściej stosowane przeze mnie metody szukania muzyki wszelakiej, które wykorzystywałem na przestrzeni tych około 10 lat kiedy słucham na poważnie:

1.Metoda "na okładkę"
Pierwsze wrażenie. Przychodzę do sklepu i patrzę  - piękna okładka. Jest inna, muzyka też może być dziwna na niej, ale w sumie mam wolną gotówkę. Kusi mnie. Patrzy. Ja patrzę na nią. I wtedy jest wybuch. I ręka wędruje do półki. I biorę. I kupuję. I potem w domu loteria. Będzie dobre albo będzie straszne. Póki co, nie było jeszcze żadnej tragicznej pomyłki.

2. Metoda "na najtańszą"
Kupowanie płyt skrajnie przecenionych, zespołów które w jakiś sposób znam, ale nie do końca kojarzę co to. Więc widzę taką płytę za 4 złote. Albo 6. No i kupuję. 10 sztuk różnych takich wydawnictw których wydawca już nie kocha. No i tu też loteria. Z jakiegoś powodu te płyty są takie tanie. No i tu już z wynikami jest gorzej, zwykle połowa płyt jest praktycznie tylko ozdobnikami na półce bo nie da się ich słuchać. Ale są perełki.

3. Metoda "na klasykę"
Czyli szukanie płyt najlepszych w historii. Internet jest pełen rankingów, cykli, opisów i opowieści o najlepszych płytach w historii. Potem trzeba tylko dostosować klasyczne albumy do swoich gust, guścików i preferencji. Rozczarowania są rzadkie. Ale nie wszystkie płyty spełniają oczekiwania.

4. Metoda "na opinie w internecie"
Czyli szukanie płyt dobrych po tym, jaką popularność osiągają na różnego rodzaju portalach muzycznych, gdzie ocenia się muzykę zarówno z pomocą recenzji redakcji, jak i ocen użytkowników lub robi się agregator recenzji w rodzaju portalu Metacritic. I tam szukasz wrażeń, potem możesz te wrażenia przełożyć na zakup. Ale to też ryzyko - musisz parę razy sprawdzić czy to co lubią tam podoba się Tobie. Jeśli tak, to raczej trafisz zawsze na coś ciekawego.

5. Metoda "na chybił trafił" 
Rzadko korzystam z tej metody. Jest podobna do metody na okładkę, z tym, że nawet nie zwracam uwagi na okładkę. Tylko kupuję. Bo jest. Bo stwierdziłem, że ta płyta będzie spoko. Że warto będzie słuchać. Można ją nazwać metodą "na intuicję". Kupuję coś w ciemno, potem wierzę w płytę. I udaje się. Oczywiście nie zawsze idealnie. Ale zwykle się udaje.

6. Metoda na "coś słyszałem"
To chyba najczęściej wykorzystywana przeze mnie metoda. Gdzieś słyszałem o jakimś zespole, coś tam gdzieś tam, ktoś mi coś powiedział, usłyszałem pół piosenki, potem sprawdziłem całą, zapomniałem, potem byłem w sklepie i stwierdziłem, że w sumie to jest to. I tak kupiłem większość płyt które mam. Tak w sumie zaczynałem przygodę.

A wy? Jak kupujecie płyty? Czy najpierw sprawdzacie zanim kupicie? Czy od razu kupujecie w ciemno? Bo to zespół ukochany, bo to chłopak co go widać w telewizji, bo kumpel mi polecił czy bo w internecie napisali? Piszcie, opowiadajcie.