niedziela, 23 lutego 2014

Po co oni śpiewają?

T.Love. Zespół znany wszystkim powszechnie. Piosenki od punkowych po popowe, śpiewane w barach z karaoke wzdłuż i wszerz na przestrzeni całej Polski. Tekstowo zawsze ciekawi, muzycznie mocno rozpięci, ale zawsze interesujący. Tylko ten wokal.

Muniek zawsze jakoś na płytach dawał radę. Starał się jakoś ukrywać swoje niedociągnięcia. Nie wiem jak mu się to udawało, bo głosu do śpiewania to on nie ma. Wierzyłem, że całkiem dobrze mu idzie to śpiewanie, trochę skrzeczy, ale to taki wokal charakterystyczny.
Jednak usłyszałem go na żywo. I od tego dnia nie chcę tego robić ponownie. Już nie dziwię się, że wyrzucali go z zespołów. Nawet punkowych. Myślę, że nawet ja umiem śpiewać jak on. Lepiej go zagłuszyć muzyką niż wysuwać na przód. Słuchacz nieobyty może tego nie znieść.
Nie zmierzam jednak do tego, że Muniek to zło. Muniek to fenomen. Takich fenomenów trochę jest. Ludzi, którzy mimo braku jakichkolwiek umiejętności śpiewania śpiewają i odnoszą sukces. Oczywiście wykluczam z tej historii raperów, bo oni na nasze szczęście w większości z rzadka podśpiewują

Wiadomo, że cały punk rock w dużej mierze opierał się na braku umiejętności wokalnych, muzycznych i jakichkolwiek, trzeba było tylko mniej więcej szarpać struny i umieć napisać tekst.

Tylko, że ten punk rock nie przebijał się do mainstreamu aż tak mocno. Może na samym początku, Sex Pistolsi na przykład. Tylko, ze w sumie Lydon może i specyficznie, ale śpiewać umie. Co można usłyszeć na koncertach Public Image Ltd.
Ale wrócmy do tych gwiazd popu bez głosu. Może na przykład Lady Pank? Znowu wskazuję na zespół polski, powszechnie znany i uznawany. Z wokalistą, który często nie wytrzymuje 40 minutowego koncertu, bo wysiada mu głos. Czy to nie wstyd? A jednak dalej na koncertach tłumy. Jak to się dzieje?

Wiadomo, że na płycie można wiele poprawić, naprawić, zmodyfikować albo zmiksować tak by jakkolwiek to brzmiało. Tylko koncertem potrafią zabić. Taka Mandaryna, na przykład, która po miksach i masteringach brzmiała słabo ale znośnie, a na koncercie brzmiała tak, że chciało się wyłączyć dźwięk.

Albo kolejny przykład, bardzo łatwy i przyjemny. Przeboje disco polo! Wiem, niektórzy na swój sposób umieją śpiewać. Ale ci są w mniejszości. Bracia Figo Fagot. Przebój za przebojem przy zerowych umiejętnościach śpiewania. Ale co z tego, skoro tłum ich kocha. Tak samo jak na przykład Czesław Mozil. Człowiek który dobrze całkiem gra na akordeonie. Śpiewa bardzo kiepsko. Ale przynajmniej jak śpiewa to nie gada, a gadanie to jego największa wada.

Elektryczne Gitary to też popularny zespół z wokalistą miernym. I mało charakterystycznym. Ale trzymają poziom zawsze muzycznie i tekstowo, więc sytuacja podobna do T.Love, ale Kuba Sienkiewicz nie jest żenujący na żywo. Brzmi tak samo jak na płycie. Nie czuję się przynajmniej okłamany.

Wiem, że śpiewać każdy może. Wiem, że grać też każdy może. Ale nie wiem jak to jest, że niektórzy, którzy zupełnie nie umieją śpiewać, albo śpiewają nijak, niczym się nie wyróżniają zdobywają wielką popularność, a Ci którzy porażają głosem potrafią po jednym sezonie zaginąć w akcji. Albo nawet się w niej nie pojawić.

Ale może to i lepiej, w końcu dzięki temu nawet Ci bez głosu mogą wierzyć w swój sen o sławie.

wtorek, 7 stycznia 2014

Recenzyjnie: Opera - Opera


Kojarzycie Gawlińskiego? Na pewno kojarzycie. Taki chudy, wygląda jakby go w domu głodzili, śpiewał o Baśce z fajnym biustem i w ogóle znanym wokalistą jest. A nawet jak nie jego samego, to Wilki coś wam mówią. To powiem wam, że zanim Gawliński zaśpiewał o tym biuście niejakiej Barbary, był bardzo ciekawym muzykiem.

Zaczynał w połowie lat 80-tych z zespołem Madame, który razem z Made In Poland, Variete czy 1984 tworzył polską scenę zimnofalową. Polecam wyszukanie, można się zdziwić jakie rzeczy wtedy tworzył. Jednak zespół Madame się nie udał. Poza singlem i niewydana koncertówką, no i oczywiście występami w Jarocinie, zespół nie osiągnął szczególnego sukcesu. Rozpadł się. Gawliński tułał się trochę po różnych efemerycznych zespołach, mieszkał u Hołdysa, sukcesu nie było dalej widać. A tu pojawiła się szansa. Bo oto rozpadła się Republika. Ciechowski poszedł grać swoją muzykę, a pozostali stwierdzili, że też chcą dalej grać. No i stworzyli Operę. Najpierw śpiewał u nich Mariusz Lubomski, znany potem z piosenek poetyckich, ale też poszedł grać coś swojego. No i w orbicie zainteresowań panów z Torunia pojawili się właśnie Gawliński i Jacek Rodziewicz, klawiszowiec i saksofonista. I zaczęli grać, trochę koncertów zagrali, nagrali płytę ale nie zdążyli jej wydać bo się rozpadli. Chyba coś im nie grało. Znowu nie było sukcesu, wokalista musiał szukać dalej wrażeń aż stworzył Wilki. Ale to materiał na inną historię. Skupmy się na tej Operze.

Po 25 latach płyta została wreszcie wydana na CD. 20 lat po wydaniu kasetowym, dawno wyprzedanym i osiągającym horrendalne ceny na allegro.

Powiem szczerze, że zakochałem się w tej płycie od pierwszego przesłuchania. Tak jak uwielbiam piosenki Madame, tak zacząłem uwielbiać piosenki Opery. Od pierwszych dźwięków, magicznych , psychodelicznych ale i eleganckich wypływam w magię orientalnego, nowofalowego brzmienia. Orientaliczność wokalu Roberta, wraz z bardzo klimatyczną grą na klawiszach Rodziewiczach, płynącym basem  Kuczyńskiego i stonowaną, nie narzucającą się gitarą Krzywańskiego sprawia, że mogę słuchać tej płyty godzinami. To nie jest taka typowa nowa fala, to jest bardzo ciekawy, zimny alternatywny pop.
Trudno jest mi coś powiedzieć złego o tej płycie. Może to, że jest taka krótka.  Teksty Gawlińskiego zasługują na osobny opis. Jego fatalizm, fascynacja Biblią i apokalipsą, do tego ten wyczuwany wciąż Wschód. Gdy słucham „Komu moja twarz”, albo wykrzykuję wraz z wokalistą „Cały czas mówię do siebie”, gdy wczuwam się w magię jego głosu połączoną z tymi tekstami, poetyckimi i płynącymi wraz z muzyką… A potem na koniec chce skakać do „Ocali Cię Arka”…

Dawno nie słuchałem tak kompletnej płyty. Płyty, która według mnie jest całością, nie ma słabych momentów, ociera się o geniusz. Można powiedzieć, że przesadzam, ale wsłuchując się w tą płytę 10 raz można poczuć dreszcz. A dawno nie słuchałem jakiejś płyty przynajmniej 4 razy w tygodniu. Teraz nawet słucham jej 4 raz. Pod rząd. W ciągu jednej nocy. Tak brzmiącego Gawlińskiego słyszałem tylko w Madame. W pierwszych Wilkach magia jego głosu już  była słabo wyczuwalna, w solowych projektach, nagranych przecież raptem 4-5 lat później nie było już jej zupełnie. Ten człowiek był stworzony do tej muzyki. Ale niestety. Nie udało się osiągnąć sukcesu. A szkoda. Może dziś byłoby inaczej? I nie powstałaby ta nieszczęsna „Baśka”.

niedziela, 29 grudnia 2013

Recenzyjnie: Reggaenerator Shark'a'taak - Rec. In Progress

Jak można mówić o solowym debiucie kogoś kto gra muzykę od 25 lat? A od 10 lat tworzy najbardziej znane trio wokalne polskiego reggae? No jakoś tak trudno. Ale kiedy gra się coś innego niż grało się dotychczas można się pokusić o nazwanie tego czymś nowym, świeżym. Tak więc Reggaenerator nagrał coś świeżego. Czego nie grał jeszcze wcześniej.

Kojarzycie Skindred? Takie pomieszanie metalu, punka, dancehallu i odrobiny elektroniki. Właśnie do tego zespołu najbardziej nawiązuje projekt wokalisty Vavamuffin. Są jeszcze fascynacje rap-metalowym Body Count, podobno też była tu Nirvana chociaż mi tu bardziej pachnie Beastie Boysami.
Chłopaki z Shark’a’taak się postarali. Płyta muzycznie jest na bardzo wysokim poziomie. Jest skocznie, z bardzo fajnymi, soczystymi riffami. Są kawałki bardziej hip-rockowe takie jak na przykład właśnie „Shark’a’ttak”, czy „Tommy Bad Gun”, rockowo-dancehallowe jak świetne „Saskerland” ze świetną harmonijką we wstępie, poprzez już cięższy klimat „Nie ma przebacz” , bardzo skoczne „Pretty Cool” czy punkowe „One Level Up”, kończąc na całkowicie regałowym „Olives’n’wine”. Sekcja rytmiczna pracuje bardzo mocno i dokładnie, wszystko jest świetnie wyprodukowane, czuć każde uderzenie perkusji i pociągnięcie struny basu. Kawał dobrej roboty.

Wokalowo i tekstowo jest tak jak przyzwyczaił nas Reggaenerator. Poprzeczka jest wysoko zawieszona, według mnie jest on jednym z najlepszych dancehallowych nawijaczy w kraju, wychodzi mu też bardzo dobrze nawijanie po angielsku, a z tym w Polsce jest w ogóle problem. Tekstowo jest fajnie. Bardzo lubię kawałek o Saskiej Kępie, ciekawe jest też „8 sekund”, dzięki której przyjrzałem się bliżej historii Mike’a Tysona. Historia o Tommym też jest fajna, ale moim faworytem jest dalej jednak jest genialne „Serce Beyonce”. Dawno nie słyszałem takiego fajnego kawałka w sumie o wszystkim. Jestem na tak.


Nie ukrywam tego, że za pierwszym odsłuchem odbiłem się od tej płyty. Może dlatego, że obiecywałem sobie za dużo. Chciałem by to był drugi Skindred tylko, że po polsku. Jednak stwierdziłem, że skoro już mam koszulkę zespołu, mam płytę, to tak łatwo się nie poddam. I płyta się pięknie rozwijała za każdym odsłuchem. Ja złagodziłem moje wymagania a ona zaczęła oddawać swoją moc. Bardzo fajna, pozytywna muza, dobra na zimowe wieczory, jako pewien przerywnik od klimatów reggae, bo czasem trzeba się trochę przebudzić. Dziękuję Sharkom za to!

poniedziałek, 11 listopada 2013

Koncertowe osobliwości

Co pójdę na koncert to przyglądam się ludziom i tak się zastanawiam jak bardzo różni ludzie słuchają jednego konkretnego wykonawcy. Jak bywałem na koncertach popularnych zespołów punkowych to można było spotkać dystyngowanych panów w koszulach i dżinsach obok ich dzieci które wierzą w to, że irokez i pieszczocha robią z Ciebie panczaka, albo panie w krótkich spódniczkach i kozakach które na pierwszy rzut oka nie wiadomo zupełnie co tam robią. Ale były i świetnie znały teksty. I tak im się te parę lat przyglądając doszedłem do pewnego podziału tych ludzi na kategorie.

1. Fangirls

To raczej spotykane na koncertach zespołów z bardzo wyrazistym wokalistą pretendującym do bycia bożyszczem seksualnym i dostającym majtkami w głowę. To właśnie one nimi rzucają. Jeśli ktoś piszczy to właśnie fangirl. Najgłośniej krzyczy, ma jakieś kartki ze swoim idolem, do tego potrafi zemdleć. Stanie obok jest dość niebezpieczne bo można stracić słuch.

2. Mężczyzna swojej damy

Przyszedł ze swoją dziewczyną, nie po to by się bawić.On tylko przyszedł by patrzeć czy ktoś jej nie podrywa. Najczęściej stoi za nią. Czasem ją obejmuje w pasie. Czasem tylko stoi za nią i patrzy jak ona piszczy. Zdecydowanie wygląda jakby go nie było.

3. Człowiek-skała

Słuchacz muzyki, który wygląda tak, jakby go nie było w swoim ciele. Patrzy tylko na scenę. Nie śpiewa. Ma założone na piersiach ręce. Nawet jak wpadnie na niego tłum to zachowuje się jakby był z gumy. Odgina się i wraca do pierwotnej pozycji. Nic mu nie przeszkadza. Pal licho jak stoi z tyłu, nie przeszkadza wtedy tym skaczącym. Ale człowiek-skała pod sceną potrafi być irytujący.

4. Luźny tatuś

Zaobserwowany kiedyś na koncercie Pidżamy Porno. Jako przykładny ojciec wpychał swojego na oko 10-letniego syna regularnie do pogo. Chłopak poobijał się o ludzi i wracał jak bumerang. I tak mniej więcej co dwie-trzy minuty. Tatuś był trochę podobny do człowieka-skały ale jednak ruszał rękami by wepchnąć młodego do kotła pod sceną.

5. Pogo ponad wszystko!

Występują zawsze stadnie, na każdym koncertem gdzie ktoś ma gitarę i zagra coś trochę mocniej niż Sylwia Grzeszczak. Najśmieszniej wyglądają na koncertach reggae. Pogują nawet wtedy gdy muzyka im do rytmu nie pasuje. Nigdy nie są tym zrażeni. Pogo jest wartością nadrzędną. Ale są szanującą się nawzajem grupą i nikt w pogo zębów nie straci. Przynajmniej nie specjalnie.

6. Alkohol ponad wszystko!

Ludzie których jest wielu na koncertach i których nigdy nie rozumiałem i chyba nigdy nie zrozumiem. Człowiek który na koncercie PŁATNYM stawia sobie za cel wypicia takiej ilości alkoholu by mu było wszystko jedno wtedy co gra. Byleby można było się drzeć. Nie pamiętają tekstu. Koncertu też nie. Obijają się o wszystkich.Są dość irytujący zwłaszcza, że domagają się przebojów i są często oburzeni bardzo głośno, że go nie ma. Ale nie pamiętają tego na drugi dzień. Na swoje szczęście ale innych niestety nie. Może jakby pamiętali to by się zamknęli.

7. Stateczni ludzie

Kiedyś mało nie dostałem w głowę od takowego statecznego mężczyznę, bo miałem czelność bardzo delikatnie potrącić jego stateczną małżonkę. Bo się bawiłem. Bo skakałem przy piosence i jeszcze śpiewałem (dobra, za to mógł być zły no ale bez przesady!). Często są starsi od połowy publiki. A zachowują się jakby byli ich dziadkami. Za głośno im. I ta młodzież chamska.

Pewnie byłoby tych typów jeszcze trochę. Obserwacje są poczynione raczej z koncertów rockowych i reggae. Ale chętnie poczytam opinii tych, którzy na przykład odwiedzają koncerty metalowe albo hip-hopowe. Może tam są jeszcze lepsze freaki?

wtorek, 5 listopada 2013

Gdzie jest Riedel?

Odkąd pamiętam było tak, że jak z zespołu odchodził wokalista to sugerowano, że zespół musi zakończyć działalność. Nawet jeśli on był tylko wokalistą i nie miał wpływu na to, co było tworzone i był tylko odtwórcą to i tak zespół miał się rozpaść. Bo przecież to niemożliwe, przecież on tam był zawsze i nawet nie można pomyśleć by było inaczej, że jak ktoś może kalać twórczość kogoś tak cudownego itp. I tak za każdym razem kiedy ktoś przestaje się z kimś lubić, jednak niektórych zespołach przechodzi to bezboleśnie.

W Polsce to była przede wszystkim historia z Dżemem, gdy po śmierci Riedla zespół miał czelność zatrudnić nowego wokalistę. I teraz już drugiego. Czytając czasem komentarze na forach, mam wrażenie, że fanatyzm niektórych ludzi zżera od środka i wsysa im mózgi, kiedy wypisują , że nowy wokalista to gówno, że nie umie śpiewać tak jak Rysiek i w ogóle też powinien ćpać jeśli chce być autentyczny. Ręce opadają. Ostatnio też się tak zdarzyło, odszedł Rojek z Myslovitz i też był raban. Ale jakoś taki mniejszy. Tylko gadano, że mogliby zmienić nazwę. Ale i to ucichło. Muzycznie i Dżem bez Riedla i Myslovitz bez Rojka się bronią. To już tylko kwestia przywiązania fanów do wokalisty. I zwykle są przywiązani do nich najbardziej, zmiany muzyków w tle nie są tak spektakularne. Zmianą wokalisty można też rozpocząć nowy rozdział, stworzyć nową jakość. Albo zmienić wokalistę i nazwę. I wtedy już wszystko jest w porządku, przynajmniej dla przeciętnego słuchacza.

Ale pomyślmy o tym, że są takie zespoły w których nie ma żadnego muzyka z oryginalnego składu. I tak jak Sepultura bez braci Cavalera broni się umiarkowanie, tak na przykład Napalm Death funkcjonuje świetnie, mimo, że skład od początku zmienił się paręnaście razy, a Ci którzy stworzyli zespół nie grają tam od 30 lat.
Kto jest więc w zespole najważniejszy? Ten który pisze piosenki? Ten który jest najbardziej zwrócony do publiczności? Śpiewa? Gra na gitarze najpiękniejsze solo?A może każdy z nich jest tym najważniejszym? Przecież  każdy z nich tworzy jakąś część tego, co można nazwać tożsamością muzyczną zespołu. A co z boysbandami i girlsbandami? Czy zmiana wszystkich osób w składzie nie sprawia, że jest to coś innego?
W tym przypadku uważam, że to jeden diabeł. Zwykle w tych bandach osoby są na tyle niewyraziste, że standardowy odbiorca może nie zauważyć różnicy. A fani takich zespołów albo się pogodzą albo nie. I tak z nich nie ma największych pieniędzy.

Uważam, że wszystko w tej sytuacji zależy. Tak jak widzę Dżem z nowym wokalistą bo nie pamiętam innej koncepcji, byłem za mały by pamiętać Riedla, Myslovitz ma teraz wokalistę lepszego, chociaż mniej charakterystycznego, ale Sepultura jest straszna. Mogliby zmienić nazwę, mieć jaja jak chłopaki z Rage Against The Machine. Obyło się bez procesów, ale nie wszystkim się to udaje. Spójrzmy chociażby na rozpad zespołu KAT czy rozkład zespołu Queensryche na dwie rywalizujące grupy.

Kochamy zespoły, potem je nienawidzimy gdy zmienią wokalistę, do tego bardzo nie lubimy czyichkolwiek coverów. Każdy fan tak ma, oglądając chociażby sprawę Kaczmarskiego na modłę Habakuka i Strachów. Ilość jadu wylewającego się w komentarzach mnie przerażało. Ale nie można się dziwić. W końcu lubimy tylko te piosenki, które znamy. Chociaż niektóre covery przecież bardziej trafiąją do nowych odbiorców. Często nawet znamy lepiej cover niż oryginał. Albo cover jest lepszy od oryginału. Albo przynajmniej pozwala spojrzeć na piosenkę jakoś inaczej. A fanatyków na stos posłać, tam się sami spalą w swoim zacietrzewieniu. Ale mogą się też ugasić przez pianę toczoną z pysków

Wierzę w otwartość ludzką i to, że przestaną gnębić coverowców. I zostawią tych, którzy mają to szczęćcie i nieszczęście w jednym, że muszą zastępować legendy.
.

sobota, 2 listopada 2013

Bo czemu pop nie tańczy?

Od dłuższego czasu ma problem z polskim popem. Jest dla mnie strasznie smętny. Czemu nie potrafimy tworzyć muzyki popularnej do tańczenia, która nie będzie ocierać się o kicz, nie będzie to łupanka z przedawkowaniem elektroniki i po angielsku i będzie się dało do tego prawdziwie bawić? Bo według mnie taki powinien być pop. Do dziś wolę włączyć sobie Just 5 niż słuchać Sylwii Grzeszczak. Oni może nie byli oryginalni ale wchodziło to do głowy i rozpalało parkiety na dyskotekach w podstawówkach. A teraz?

Gdzie człowiek nie pójdzie to puszczają tylko to co zagraniczne. Jest mi z tym strasznie smutno.Okazuje się też, bo właśnie dojrzałem piosenkę Roberta M i Matheo, która króluje na Esce, że jak Polak coś tworzy, to nie może stworzyć tego z Polakami bo nie wyjdzie. Lepiej wziąć jakąś nieznaną dwójkę na którą na pewno ich stać i dokupić zwrotkę Akona. Nawet nie chciało mu się przyturlać się na teledysk.
Ogarnia mnie żenada i poczucie beznadziejności. Uważam, że nie jesteśmy na tyle słabym muzycznie narodem, byśmy nie umieli tworzyć naprawdę dobrej muzyki popowej. Ale ja wciąż czekam na polską Britney Spears albo Christinę Aguilerę albo Katy Perry. Pewne rokowania daje Ewa Farna, ale ona do końca nasza nie jest, zresztą raczej nagrywa z Czechami a nie z Polakami. Co z tym popem? Fajną i  obiecującą płytę nagrała Chylińska, oczywiście została odsądzona od czci i wiary za woltę stylistyczną, którą poczyniła.  Ja jednak uważam, że to był kawał fajnej muzyki .Próbuję teraz z pamięci wymienić kogoś, kto tak fajnie właśnie popowo grał w ostatnich latach.Wcześniej było Blue Cafe, ale od zmiany wokalistki już zupełnie ich nie trawię. Stachursky jest zbyt toporny, chociaż jak słyszę czasem jego piosenki w klimatach "Dosko" to momentalnie zaczynam mieć szaleńczy uśmiech na wargach - polecam tą piosenkę wszystkim, jeden z najpiękniejszych songów jakie słyszałem w życiu :P

Jesteśmy smutni i nudni. Piosenka o księżniczce doprowadziła mnie do załamania nerwowego, myślałem, że z tym domem na piasku to już była ostateczność w osiąganiu tekstowej upiorności. Jednak się myliłem
Nie mogę słuchać polskiego popu. Uczepiłem się go strasznie, bo wiem, że jeszczw latach 80-tych czy 90-tych powstawało tej muzyki na dobrym, europejskim a nawet światowym poziomie dużo. Gdzieś się zgubiliśmy w tym wszystkim i nie możemy odnaleźć swojej drogi. Albo łupanka z kimś z zagranicy, albo smęty. Ja chcę potańczyć. Ja chcę pośpiewać i być pewnym znaczenia tego czego śpiewam. Przecież nie może być tak, że ostatnim szczytowym osiągnięciem polskiej muzyki rozrywkowej będzie zespół Weekend ze swoim przebojem o tańczeniu.
To się nie godzi. Zbyt dużo stworzyliśmy fajnych rzeczy, zbyt dużo zrobiliśmy dla swojej muzyki by teraz to zaprzepaścić.

Chcę nowego Nazara! Chcę nowego Just 5! Chcę polskich popowych div, które wiedzą jak stworzyć muzykę. Albo kogoś kto im powie jak mają wyglądać do tego by tworzyć przeboje. Przecież Polacy nie gęsi, swój pop mieć mogą. I podbijać inne rynki.
Albo niech ktoś zacznie promować Łąki Łan.

sobota, 26 października 2013

Plecy na jeża czyli emocje w muzyce

Jakie emocje może wywoływać muzyka? Radość, smutek, strach? Złość? Czy możemy wchłonąć emocje przekazywane przez autora piosenki? Czy te ciarki przechodzące po plecach to z przyjemności czy ze wstrząsu?

Pamiętam pierwsze prawdziwe muzyczne ciarki. Kiedy wsłuchałem się bardzo mocno w płytę Sigur Rosa "Agaetis Byrjun". Pamiętam jak wtedy czułem jak kręgosłup mi się wygina od tej muzyki a włosy na ręku stają dęba. Magia. Muzyka która wnikała w każdą cząstkę mojego ciała, wnikała do samego sedna duszy. Ale czułem to tylko jeden raz. Za pierwszym głębokim przesłuchaniem. Miałem wrażenie, że jak nie przestanę to się rozpadnę. Efekt był krótki, ale to było wstrząsające parędziesiąt minut.

Niedługo potem byłem też na koncercie Armii, trafił się on w okres mojej świeżej neofickiej fascynacji tym zespołem. Właśnie wyszła płyta nowa, mieli grać w Warszawie. Poszedłem tam sam. Z perspektywy czasu myślę, że tak było lepiej, bo mogłoby innym ludziom być wstyd. Darłem się. Płyta miała tydzień, a ja znałem wszystkie teksty. Została zagrana od początku do końca. Muzyka wdzierała się do mojej głowy jak czołg. Wyszedłem z dusznej sali tylko na chwilę by się napić. Koncert trwał 3 godziny. Zagrali wszystko co chciałem by zagrali. I wiele więcej, nawet to czego się nie spodziewałem. 3-krotne bisy dopełniły pełnię szczęścia. Dwa tygodnie chodziłem jakbym był naćpany.

Płyty potrafią też cieszyć, wzmacniać. Wiele razy śpiewałem sobie w głowie refreny z piosenek NDK albo uśmiechałem się gdy słuchałem pozytywnej wibracji Habakuka, Vavamuffin czy Akurat. Tańczenie w pokoju czy na ulicy nie było wtedy dla mnie niczym szczególnym. Chociaż ludzie dziwnie patrzyli.

Patrząc na to po paru latach można się zastanawiać, dlaczego tak muzyka wstrząsa. Przecież wielu muzyków tworzy ją zawodowo, bardziej jako rzemieślnicy niż artyści. Ale są i tacy którzy wylewają siebie na papier, płótno czy też na gitarę, bas, perkusję czy fortepian. Sprawiają, że czujemy to co siedzi w nich, przy okazji pobudzamy czasem tą część naszej duszy, która współgra z tymi emocjami. I wtedy płaczemy i za siebie i za niego. Nie lubię tego, gdy płyta jest smutna. Muzyka jest wtedy piękna, chyba najpiękniejsza jaka powstaje ale ciężko jest powstrzymać ją od tego, by nie rozdrapywała strupów na Twojej duszy.

Muzyka była zawsze dla mnie idealnym wyjściem do tego, by złe emocje odpłynęły. Czułem to, że gniew który jest zawarty w muzyce wnika we mnie i wypłukuje to, co siedzi w mojej krwi złego i niepotrzebnego. Oczyszczenie się za pomocą płyt Behemotha było przeze mnie kultywowane przez wiele lat. Potem przestałem, bo na dłuższą metę słuchanie muzyki której się nie rozumie jest bezsensu. Warczący bełkot utrudnia przeżywanie. A ja lubię wiedzieć co wokalista chce mi powiedzieć.

Dialog muzyk-odbiorca często jest zaburzony, bo artysta przecenia możliwości swojego odbiorcy. Dlatego często Ci najwięksi są rozumiani dopiero po latach, bo w końcu znajdzie się ktoś kto przetłumaczy to z języka artysty na język ludu. I wtedy już można stworzyć legendę.

A wy odnaleźliście już wspólny język ze swoim idolem?